Syberiada\
Jarosław Dryla
Wspomnienia Pamiątki Genealogia Fotografie

Linki


Jarosław Dryla, Augustów, 1999r.

Jarosław Dryla

Krzyż Zesłańców Sybiu
Krzyż Związku Sybiraków
WYPRAWA W PRZESZŁOŚĆ
 Pamięci tych,którzy dali mi życie



        Nasza przeszłość - to wspomnienia, a za te 76 lat nazbierało się ich sporo. Są wspomnienia ulotne, które przypadkowo wypływają z pamięci, są i takie, które utrwaliły się na zawsze, gdyż wydarzenia z nimi związane pozostawiły głęboki ślad, kształtujący charakter, ocenę różnorodnych zjawisk, wartościowanie ludzi i siebie, stosunek do takich pojęć jak patriotyzm, ksenofobia, wiara w człowieka, dobra materialne.
Ten ślad w mojej psychice z całą pewnością został głęboko wyryty przez największe w moim życiu wydarzenie, które zawiera się w słowie - SYBERIA.

Skieblewo 1936SKIEBLEWO

    Urodziłem się w 1928 r. na wsi położonej między Grodnem i Augustowem, otoczonej Puszczą Augustowską, bagnami biebrzańskimi i polami uprawnymi ciągnącymi się aż do Niemna. Ludzie tu byli dobrzy, mówili po białorusku, modlili się po polsku, byli katolikami. Ta część Polski stanowiła swoisty tygiel narodowy-Polacy, Białorusini, Żydzi, Rosjanie - staroobrzędowcy, Tatarzy.
    Mój ojciec pracował w tej wsi jako nauczyciel, był kierownikiem szkoły. Rodzice byli bardzo lubiani, dużo czasu poświęcali na pracę oświatową z dorosłymi. Miałem starsze rodzeństwo: dwóch braci i siostrę. Dzieciństwo spędzone w tej wsi wspominam jako nieustanne pasmo szczęścia, spokoju i radości.
    Jednak, kiedy my - dzieci zaczęliśmy dorastać, trzeba było już myśleć o szkołach średnich dla nas. Dlatego też rodzice po 14 latach pracy w naszej wsi postanowili przenieść się do powiatowego miasta -Augustowa. Rozstanie ze Skieblewem było wzruszające. Wszyscy mieszkańcy przyszli pod szkołę i z płaczem żegnali „swego kierownika i jego rodzinę".

AUGUSTÓW

    Od sierpnia 1937 r. zamieszkaliśmy w Augustowie, gdzie ojciec otrzymał pracę w nowo wybudowanejAugustów - Tatuś z Krysią szkole. Zamieszkaliśmy w willowej dzielnicy miasta - Zarzeczu. Było tu kilkadziesiąt domów zbudowanych wśród starego lasu sosnowego, odgrodzonych od centrum miasta rzeką Netta i Kanałem Augustowskim. Byliśmy zachwyceni - cisza, spokój, od domu do ogromnego jeziora Necko tylko kilkadziesiąt metrów. Właściciele domu, u których rodzice wynajęli mieszkanie, okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. Gospodarz był podoficerem stacjonującego w Augustowie I Pułku Ułanów Krechowieckich. W pobliżu znajdowały się koszary nad jeziorem Białym. Tuż obok zaś wznosił się wspaniały budynek Gimnazjum i Liceum.
    Od września zaczął się rok szkolny. Najstarszy brat był uczniem III klasy gimnazjum, pozostała nasza trójka poszła do szkoły podstawowej nr l im. J.Piłsudskiego. Doświadczyliśmy mnóstwo nowych wrażeń, ale nie odczuwaliśmy gwałtownego przeskoku ze wsi do miasta.
 
 
Augustów - ja i Włodek  z kolegamiStanowiliśmy dobrą, szczęśliwą rodzinę, mieliśmy kochających nas rodziców, zgodne rodzeństwo, u którego ja, jako najmłodszy, miałem szczególne względy. Skieblewo i Augustów były najpiękniejszym i najlepszym okresem mego dzieciństwa. Kształtowaliśmy się pod wpływem różnych kultur i tradycji. Ojciec - uczeń gimnazjum w Jarosławiu - jako dziewiętnastolatek wstąpił do Legionów Polskich, kilka lat później poznał w szpitalu wojskowym w Limanowej naszą mamę, która pracowała tam jako wolontariuszka - pielęgniarka ( Mamusia urodziła się i kształciła w Bielsku-Białej, potem jej rodzina przeniosła się do Nowego Sącza). Pobrali się i ruszyli na drugi kraniec Polski. W nadni-emieńskich wsiach przeżyli wojnę polsko-bolszewicką. Wszystko to stanowiło temat ich wspomnień, których słuchaliśmy z zapartym tchem. Teraz widzę, jak bardzo te opowieści kształtowały nas. Nie było w szkole przedmiotu wychowanie patriotyczne lub społeczne - to wynosiliśmy z domów rodzinnych.

    Minęły dwa przepiękne lata w Augustowie, który śmiało można nazwać „polską letnią stolicą". Latem miasto przepełnione było letnikami, gdyż tak wówczas nazywano wczasowiczów. Ale lato 1939 r. było już niespokojne. Coraz częściej mówiło się o wojnie. A do granicy było tuż, tuż - kilkanaście kilometrów do Prus Wschodnich i nieco więcej do Litwy.

WRZESIEŃ 1939
Zbyszek 1940
   Z końcem sierpnia ogłoszono mobilizację. Wokół miasta zaczęto kopać okopy. Starsi bracia zaczęli działać w Harcerskiej Służbie Wojskowej. W sklepach wykupywano artykuły żywnościowe. Pułk Ułanów postawiono w stan gotowości bojowej. Pracownikom państwowym wypłacono trzymiesięczne pobory. Ostrzegano przed możliwościąWłodek 1940 zastosowania przez Niemców gazów trujących. Zapanował nastrój pełen trwożnego oczekiwania.
Rankiem l września 1939 r. armia niemiecka zaatakowała Polskę. Wojsko opuściło miasto, udając się na miejsce koncentracji. Nad Augustów nadleciało kilka niemieckich samolotów, ale ich bomby nie poczyniły żadnych strat. Drugiego września nasza rodzina postanowiła ewakuować się do Rumunii, gdzie mieszkali bliscy krewni, ale na wiadomość, że Anglia i Francja przystąpiły do wojny, już z drogi wróciliśmy do domu.
    Przez trzy tygodnie trwała w mieście martwa cisza. Nie było policji, nie było władz powiatowych i miejskich. Porządku w mieście pilnowała zorganizowana Straż Obywatelska i Harcerska Służba Wojskowa. Mój starszy, piętnastoletni brat wysłany z jakimś poleceniem do przechodzącego polskiego oddziału wojskowego, przepadł bez wieści. Po kilkunastu dniach wrócił, gdy już bolszewicy byli w Augustowie. Brał udział w obronie Grodna, jednego z dwóch miast, które stawiały opór sowieckim najeźdźcom. Dopiero w 1990 r., tuż przed swoją śmiercią., otrzymał medal za udział w wojnie obronnej 1939 r.


OKUPACJA RADZIECKA

    Armia Czerwona zajęła nasze miasto 23 września 1939 r. Zaczęły się nowe porządki. Uaktywniła się nieliczna grupa komunistów - Polaków i wieluStanisław Dryla 1940 przedstawicieli młodzieży żydowskiej. Coraz częściej na ulicy można było usłyszeć, jak mówili: „Skończyły się wasze porządki". Razem z wojskiem radzieckim przybyły oddziały pograniczników, gdyż linia demarkacyjna przebiegała tuż za Augustowem. W dawnej ciastkarni i piekarni Turka Cahil Dulaba rozlokowało się NKWD i utworzono tam więzienie. Zaczęły się aresztowania. Po tzw. referendum i wyborach staliśmy się wbrew naszej woli obywatelami ZSRR. Sklepy opustoszały, wkrótce zamarł całkowicie handel. Na to miejsce otwarto „kooperatywy" z pustymi półkami. Pojawiło się nowe zjawisko - kolejki po wszystko. Brak było podstawowych artykułów spożywczych. Pewnego jesiennego dnia przyjechali chłopi ze Skieblewa, gdzie ojciec był przez wiele lat kierownikiem szkoły. Dowiedzieli się, że w mieście panuje głód i przywieźli na dwóch furmankach mnóstwo żywności. To był jasny promyk w tej ponurej atmosferze.
    W październiku otwarto szkoły, w których zatrudniono przedwojennych nauczycieli, ale ton szkole nadawaliStanisława Dryla 1940 kierownicy przysłani z Białorusi, władający łamaną polszczyzną. Prócz nich pojawiło się sporo nowych nauczycieli - Żydów, którzy schronili się w naszym mieście, uciekając przed Niemcami. Moi starsi bracia postanowili, że nie będą się uczyć w takiej szkole. Natomiast siostra i ja ze względu na wiek rozpoczęliśmy naukę, ale zgodnie z radzieckim systemem oświatowym zostaliśmy cofnięci o jeden rok, więc ponownie rozpocząłem naukę w IV klasie.
    10 stycznia 1940 r. na mieszkańców Augustowa spadł pierwszy poważny cios. Kilkaset osób z miasta i okolic w 30 -stopniowy mróz zostało wywiezionych w okolice Irkucka. Niedługo potem w kwietniu ruszył następny transport do Kazachstanu. Gdy dotarły od nich pierwsze listy, moja matka wraz z innymi paniami rozpoczęły akcję wysyłania paczek z odzieżą i żywnością dla zesłańców i więźniów łagrów. Przez pewien czas los oszczędzał naszą rodzinę. Żyliśmy biednie, nękani niepewnością, ale byliśmy razem. Tak było do 15 grudnia 1940r. W środku nocy załomotano do drzwi. Najpierw zobaczyłem spiczasty bagnet wychylający się spomiędzy portier. Potem weszło czterech enkawudzistów. Najpierw dokładna rewizja, a następnie rozkaz skierowany do mych braci - 19-letniego Zbyszka i 16-letniego Włodka- „Ubierajcie się, pójdziecie z nami". Tej nocy aresztowano w Augustowie około 20 dziewcząt i chłopców w wieku 14- 19 lat. Osadzono ich w domu Turka-w więzieniu NKWD. Po paru dniach zezwolono na przynoszenie im posiłków. Z końcem stycznia przewieziono ich do więzienia w Grodnie. Pamiętam te pełne smutku i rozpaczy święta Bożego Narodzenia. Raz w miesiącu matka jeździła do Grodna z paczką żywności, którą przyjmowano lub nie, w zależności od humoru strażników. Czekaliśmy na rozprawę, już wiadomy był zarzut: „udział w kontrrewolucyjnej organizacji dążącej do obalenia siłą radzieckiej władzy w Zachodniej Białorusi". W szkole zmienił się stosunek „nowych nauczycieli" do mnie i mojej siostry. Byliśmy przecież rodzeństwem „wrogów ludu". Natomiast nasze koleżanki i koledzy oraz dawni, przedwojenni nauczyciele odnosili się do nas z życzliwością i współczuciem, bo podobny los spotkał już wielu z nich lub lada chwila mogło to nastąpić.


20 CZERWIEC 1941 - DEPORTACJA

    Jarek 1942Rankiem 20 czerwca 1941 r. o piątej rano znowu załomotano do naszych drzwi. Do mieszkania wszedł kapitan NKWD - Gruzin, żołnierz i dwie dziewczyny komsomołki, polskie Żydówki z Augustowa. Bez słowa wyjaśnienia przeprowadzono rewizję, a po niej oficer polecił, byśmy pakowali rzeczy, gdyż będziemy deportowani w głąb ZSRR. Ojciec musiał cały czas nieruchomo siedzieć na krześle. Matka i my zaczęliśmy chaotycznie pakować różne rzeczy. Co matka wzięła do ręki, komsomołki wyrywały, mówiąc, że tego nie wolno brać. Kapitan NKWD wrzasnął na nie i kazał im wrzucać do walizek, toreb i worków jak najwięcej rzeczy, mówiąc, że tam, dokąd pojedziemy, każda szmatka będzie miała swoją wartość. Zdarzali się wśród nich i tacy ludzie. Na nasze szczęście furmanka przyjechała z dużym opóźnieniem. Zapakowaliśmy się na furmankę i pojechaliśmy na odległą o 2 km bocznicę kolejową. Tam na wysokim nasypie stał „eszałon", składający się z 25 wagonów towarowych - „Tiepłuszek". Z trudem wnieśliśmy nasze rzeczy do jednego wagonu. Były tam dwa małe zakratowane okienka, po obu stronach prycze z nieheblowanych desek i „ubikacja" w postaci korytka z takich samych desek wychodzącego przez mały otwór na zewnątrz. Przy każdym wagonie znajdowała się budka wartownika. Cały transport był pilnowany przez żołnierzy rozstawionych co 10 metrów.
    Przez dwa dni ciągle podjeżdżały furmanki zwożące zesłańców - mieszkańców Augustowa i okolicznych wsi. Wśród nich wypatrzyliśmy wielu znajomych oraz wszystkie rodziny młodzieży aresztowanej wspólnie z moimi braćmi. My byliśmy w złej sytuacji - w chwili wywozu nie mieliśmy w domu żadnych zapasów żywności, ale wokół transportu zgromadziło się wielu Augustowiaków, a wśród nich uczniowie mojego ojca. Przez konwojentów przekazywali chleb, słoninę, papierosy. W naszym wagonie znalazła się również chłopska rodzina Truszkowskich z dużymi zapasami żywności, którymi solidarnie dzielili się z innymi. Na szczęście, póki staliśmy w Augustowie, można było (oczywiście pod konwojem) chodzić po wodę i załatwiać potrzeby fizjologiczne za wagonami.


TRANSPORT

    Rankiem 22 czerwca 1941 r. obudził nas huk wybuchów. Transport gwałtownie ruszył. Gdy mijaliśmy dworzec w Augustowie usłyszeliśmy strzelaninę. To niemieccy motocykliści wpadli już na stację. Tak pożegnałem się z moim ukochanym miastem na długie lata.
    Kilkanaście kilometrów za Augustowem pojawiły się niemieckie samoloty. Leciały bardzo nisko, widać było twarzelotników, błyski z karabinów maszynowych skierowanych w nasz pociąg. Przez zakratowane okienka ludzie machali ręcznikami, poszewkami, by zasygnalizować, że to ransport cywilny, ale nic nie pomagało. Słychać było jęki rannych. Byli zabici. Między Augustowem i Grodnem przeżyliśmy jeszcze kilka takich ataków.
Po południu pociąg podjechał do Grodna. Zatrzymał się na przedmieściu Łosośna. Tuż przy torach płonęły olbrzymie zakłady tytoniowe, wszystko jawiło się jak we mgle, dym zapełniał wagony i trudno było oddychać. Jacyś kolejarze krzyczeli, że dalej nie pojedziemy, bo most na rzece zbombardowano. Jednak pociąg ruszył. Wyjechaliśmy z tumanów dymu, a będąc na wysokim brzegu Niemna, zobaczyliśmy panoramę miasta. Wszystko płonęło, ogień iTrasa z Augustowa na Syberię dym widać było w okolicy więzienia, gdzie znajdowali się moi bracia. Rozpacz nasza nie miała granic. Pociąg powolutku, metr po metrze, wjeżdżał na most (później dowiedzieliśmy się, że przejazd naszego transportu stanowił próbę wytrzymałości).Na grodzieńskim dworcu tłumy sowieckich rodzin - błagali, by nas wyrzucić z wagonów i ich ewakuować. Żołnierze brutalnie ich odpychali bagnetami i kolbami.
    Rankiem 24 czerwca przejechaliśmy dawną granicę polsko-radziecką. Kiedy przybyliśmy do Mińska - stolicy Białorusi, pociąg zatrzymał się. Kazano wynieść z transportu zabitych i rannych, otrzymaliśmy po dwa wiadra wody. W czasie postoju przeżyliśmy trzy naloty niemieckie. Następnego dnia znaleźliśmy się już w Smoleńsku. Znowu naloty i bombardowania. W te upalne czerwcowe i lipcowe dni najbardziej doskwierał nam brak wody. Mój ojciec starał się bardzo oszczędnie i sprawiedliwie rozdzielać ją współpodróżnym, ale i tak starczało na kilka łyków. Ręce, nie mówiąc już o reszcie ciała, kleiły się od brudu. W wagonie cuchnęło odchodami, mimo starannego zakrywania korytkowego „klozetu".
    Chleb sczerstwiał, trudno było go połykać, brakowało wody. Ludzie rozmawiali o swojej niedoli, modlili się, śpiewali pobożne pieśni. Zamknięte wagony nagrzane słońcem, stawały się dusznym więzieniem, brakowało powietrza, jedynie noceprzynosiły pewną ulgę. Odczuwaliśmy, zwłaszcza my, dzieci, brak ruchu. Można było leżeć lub stać - nic więcej.
    Później, od Miczurińska, dostawaliśmy regularnie dwa wiadra wody dziennie. Po tygodniu, 29 czerwca, przydzielono na wagon po dwa wiadra czarnej zbożowej kawy - co za rozkosz, po 9 dniach coś niby gorącego.

    W Kujbyszewie byliśmy 30 czerwca. Tam po raz pierwszy wydano po kilka bochenków chleba na wagon i dwa wiadra herbaty. W tym mieście tuż przy naszym transporcie stanął podobny. Przez okienka ludzie wołali do nas w nieznanym języku. Moi rodzice spytali ich po niemiecku, kim są. Okazało się, że to członkowie łotewskiego rządu (tego sprzed aneksji) wraz z rodzinami. Błagali o tytoń. Rodzice uprosili konwojenta, by przekazał Łotyszom dwie paczki tytoniu, bibułki i zapałki.Za chwilę nasz transport ruszył dalej. Przejechaliśmy już Wołgę, Karne, minęliśmy Ufę. Przez okienko ujrzeliśmy góry. To Ural, pierwsze góry, które zobaczyłem w swoim życiu. A więc byliśmy już w Azji. W wagonie zapanowała apatia, brakło tematów do rozmów. Dokąd nas wiozą? Potem Pietropawłowsk (w tych okolicach znaleźli się zesłańcy wywiezieni z Augustowa w kwietniu 1940r.). Kolejno Omsk, rzeka Irtysz, Nowosybirsk. Tam spotkaliśmy transport zesłańców z Pińska na Polesiu. Na stacjach miejscowi ludzie pytali konwojentów, kogo wiozą. Ci odpowiadali: "niemieckich szpiegów". Ale liczne były przypadki, że starsze kobiety, widząc nasz pociąg, żegnały się trzykrotnie znakiem krzyża, pochylając się nisko ku ziemi. One już dobrze znały ten rodzaj transportów.
   
    A my jechaliśmy dalej w nieznane. Wreszcie Krasnojarsk i Jenisej. Tu dostaliśmy kaszę jaglaną omaszczoną olejem. Wszyscy przypuszczali, że stąd popłyniemy barkami na północ. Ale pociąg skręcił na południe.


 ABAKAN

    10 lipca 1941r.dojechaliśmy do miasta Abakan. Otwarto wagony i kazano się wyładowywać. Znaczyło to, że dotarliśmy na miejsce. Podjechały ciężarówki i zaczęły nas przewozić do dużego budynku szkolnego. Kręciło się nam w głowach, trudno było ustaćna  nogach   po   dwudziestu   dniach   siedzenia   w   zamkniętych wagonach.
    AbakanTu, w Abakanie, było południe - godz.12, a w naszym Augustowie - 4 rano. Od naszego domu dzieliło nas sześć tysięcy kilometrów. Po przewiezieniu nas do szkoły mogliśmy się zorientować, jak dużo ludzi było w naszym transporcie - ponad 1000 osób, przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i dzieci. Wielu z nich to nasi przyjaciele i znajomi. Wydano nam dwudaniowy posiłek - rzadką kaszę jaglaną i równie rozcieńczoną kaszę mannę na mleku. Prawdziwą rozkosz stanowiła woda, można było pić do woli i wreszcie zmyć dwudziestodniowy brud. Następnego dnia pojawił się lekarz z pielęgniarką. Ich wizyta ograniczyła się tylko do zapytania, czy ktoś nie jest chory.
    Pojawili się też pierwsi „kupcy" - dyrektorzy kopalń, fabryk, sowchozów i przewodniczący kołchozów. Chodzili po klasach i wybierali te rodziny, które nadawały się im do pracy. Robiło się coraz luźniej, nami jakoś nikt się nie interesował. Wreszcie zjawił się Michaił Iwanowicz Kolesnow i oświadczył, że pojedziemy do pracy w jego kołchozie, gdzie już wcześniej wyjechało kilkanaście polskich rodzin. Powiedział, byśmy czekali, on wyśle po nas podwodę. Tymczasem mieliśmy zamieszkać u jego znajomych, Didienków, gdyż szkoła musiała być opróżniona. Didienkowie, pochodzący z Ukrainy, przyjęli nas bardzo serdecznie. Pierwszy raz od wyjazdu z Augustowa jedliśmy prawdziwą zupę z kartoflami. Ci zacni ludzie opowiadali półszeptem rodzicom, jakie warunki panują tu, na Syberii.
    Abakan to dosyć duże miasto - stolica Chakaskiego Autonomicznego Okręgu w granicach administracyjnych Krasnojarskiego Kraju. Właśnie tu do Jeniseju wpada rzeka o tej samej nazwie, co miasto. W tym czasie, kiedy oczekiwaliśmy na furmankę, nastąpiło rzadko spotykane tu zjawisko - przez kilka dni padał ulewny deszcz, rzeka wystąpiła z brzegów i przestał kursować prom. Nasz pobyt w Abakanie przedłużał się. Dowiedzieliśmy się sporo o przewodniczącym kołchozu. Był to człowiek niezrównoważony, raz bywał dobry i miły, za chwilę wściekły, złośliwy i okrutny. Późniejszy nasz pobyt w kołchozie w pełni potwierdził tę charakterystykę.


KOŁCHOZ MAŁ-CHADARI

    Wreszcie 16 lipca przyjechały furmanki zaprzężone w woły. Miały zabrać jakieś materiały do kołchozu i przy okazji nas. Furmankami powozili ChakasiKobiety z kołchozu Mał-Chadari —lud pochodzenia mongolskiego -mówiący łamanym rosyjskim. Jechaliśmy dwa dni. Wokół roztaczał się step z licznymi wzgórzami. Nie było widać pól uprawnych. Daleko na południu wznosiło się pasmo gór Sajańskich ze szczytami pokrytymi śniegiem. Do kołchozu było 70 km, a po drodze minęliśmy tylko trzy wsie. Wreszcie wieczorem 17 lipca dojechaliśmy na miejsce. Wysadzono nas w odległej o cztery kilometry owczarni i kazano czekać. Z trudem znaleźliśmy jakiś bardziej czysty kąt z odrobiną słomy i ułożyliśmy się do snu. Gdy świeciła się lampa, dokuczały nam roje kąśliwych much, gdy zapadła ciemność, zaatakowały nas pluskwy. Było ich mnóstwo. To był początek naszej wielkiej z nimi bitwy, która trwała przez cały pobyt na Syberii. Zwycięzcami przeważnie okazywały się insekty.
    Po trzech dniach znaleziono dla nas pomieszczenie we wsi. Była to jedna izba, którą dzieliliśmy z inną rodziną. W kołchozie o egzotycznej nazwie „Mał-Chadari", co po chakasku znaczyło „Dobra Ziemia", znalazło się 15 polskich rodzin. Ze względu na swoją dolegliwość (przepuklina), ojciec został mianowany „uczotczikiem", czyli - rachmistrzem do obliczania wykonanych dniówek, ale, że był zbyt skrupulatny i uczciwy, po trzech dniach został „zdymisjonowany" i stał się kołchozowym stolarzem. Natomiast matkę, siostrę i mnie skierowano do sianokosów. Kobiety i dziewczęta grabiły trawę, mnie zaś dano do ręki kosę i kazano kosić - a tego nigdy w życiu nie robiłem. Po trzech nieudanych próbach, łącznie ze zgięciem kosy, przegoniono mnie do składania siana w kopki. Praca trwała od wczesnego rana do zachodu słońca. Przywieziony posiłek składał się z owsianego placka i takiej samej zupy pełnej ości. Wieczorem zaczęła się gehenna. Nadleciały setki tysięcy komarów, które obsiadły wszystkie odkryte miejsca łącznie z powiekami i nielitościwie cięły. Nie pomagało żadne opędzanie się od nich. Wróciliśmy do domu zakrwawieni i opuchnięci. Miejscowi kołchoźnicy mówili, że nic się na to nie poradzi - trzeba się przyzwyczaić.
    Następnego dnia pogoda się nad nami ulitowała, zaczął padać ulewny deszcz, więc pracę przy sianokosach przerwano. Wydano artykuły żywnościowe - mąkę, mięso wołowe, „obrat", czyli odtłuszczone mleko. W tym czasie głodu nie odczuwaliśmy.
    W czasie niepogody poznawaliśmy wieś. Większość miejscowej ludności stanowili Chakasi, było też kilka rodzin rosyjskich. Wieś, lub jak po chakasku ją nazywano „ułus", stanowiło kilkadziesiąt domów mieszkalnych, w tym drewniane jurty zbudowane w kształcie ośmiokąta, mleczarnia, młyn, ośrodek zdrowia z jedną izbą szpitalną, szkoła, kilka kilometrów za wsią kołchozowa kopalnia węgla kamiennego (odkrywkowa). Były jeszcze pola uprawne i wokół step porośnięty burą trawą z widocznymi z daleka kurhanami oraz stojącymi wokół nich, wysokimi na 2-3 metry kamiennymi „babami".
Otrzymaliśmy polecenie meldowania się co tydzień na posterunku milicji odległym o kilkanaście kilometrów. Zawiadomiono nas też, że bez zgody przewodniczącego nie wolno nam -„spiecpieresielencam" -opuszczać wsi. Na wsi nie było gazet, ani radia, nie wiedzieliśmy, co dzieje się na świecie.


MALARIA

Mał-Chadari - krajobraz    Pierwsza zachorowała mamusia. Miejscowy lekarz, dr Kruk, potomek polskich zesłańców z XIX wieku, nieźle mówiący po polsku, skierował ją do odległego o 40km szpitala w powiatowej wsi Bieja. Chakasja - pięciokrotnie mniejsza od obecnej Polski, zamieszkana przez 500 tysięcy ludzi -miała na swym obszarze tylko dwa miasta - Abakan i Czernogorsk. Siedzibami rejonów (powiatów) były wsie. Na prośby mego ojca, przewodniczący dał podwodę do Bieji. Tam oświadczono, że wymagana jest operacja, którą można przeprowadzić tylko w Abakanie. Trzeba było wrócić do kołchozu i błagać o furmankę do Abakanu. Po trzech dniach starań, pozwolono, by ojciec z nieprzytomną matką, która miała 40-stopniową gorączkę, pojechali do szpitala. Zostaliśmy z siostrą sami. Rodziców nie było blisko dwa tygodnie, bo okazało się, żemama ma malarię. Całe szczęście, że ojciec mógł zamieszkać u tych zacnych Didienków i że wziął jakieś rzeczy do sprzedania. Przed powrotem rodziców również, siostra zachorowała na malarię. Zaopiekowała się nią pewna starsza Polka, ja natomiast codziennie jeździłem konno do odległych żniw.
   
Pewnego dnia po przyjeździe do polowej brygady poczułem się niedobrze. Brygadzista kazał mi wsiąść na konia i wracać do wsi. Nie pamiętam, jak dojechałem. Ocknąłem się po 10 dniach. I mnie dopadła malaria wyjątkowo paskudna. Po paru tygodniach z trudem zacząłem chodzić. Ataki choroby powtarzały się przez wiele lat, odzywały się jeszcze po powrocie do Polski.
  

AMNESTIA

    
Rodzice wrócili z Abakanu z radosnymi wieściami. Dowiedzieliśmy się o podpisaniu traktatu Stalin - Sikorski. Do kołchozu przyjechał rejonowy prokurator i na zebraniu oświadczył, że rząd radziecki wspaniałomyślnie ogłosił dla Polaków amnestię i możemy teraz swobodnie przenosić się do innych miejscowości. Polacy byli oburzeni słowem „amnestia" - przecież nie byliśmy żadnymi przestępcami.
    Ojciec w dalszym ciągu pracował w kołchozie jako stolarz, natomiast matka została zatrudniona jako pielęgniarka w miejscowej przychodni. Siostra i ja byliśmy zwolnieni od pracy ze względu na malarię.


WIGILIA NA SYBERII - 1941

    Już we wrześniu zaczęła się zima. Przeskok był nagły: z upalnego lata, bez jesieni, od razu w mrozy. Siedzieliśmy w naszej izbie, nie mając nic do roboty. Brak było książek. Wieczorami, przy świetle łuczywa, wspominaliśmy nasz dawny, tak przychylny nam świat. Nic nie wiedzieliśmy o losie braci. Ojciec rozesłał z Abakanu pisma do wszystkich możliwych instytucji z prośbą o informację o losie więźniów z Grodna. Odpowiedź nadeszła jedynie z NKWD z Moskwy - nic im nie wiadomo w tej sprawie.

    W grudniu mrozy przekroczyły minus 50 stopni. Przecież tu był klimat kontynentalny - niezwykle upalne lata i bardzo niskie temperatury zimą. Przez parę dni podziwialiśmy wieczorami przepiękne światła zorzy polarnej. Wigilię Bożego Narodzenia wszyscy Polacy postanowili spędzić wspólnie w naszym pokoju. Każdy przyniósł, co mógł. Nie zapomnę łamania się chlebem zamiast opłatka, kolęd ze łzami w oczach i tylko jednego życzenia -byśmy mogli wrócić do siebie, do Kraju.
  Popielniczka wyrzeźbiona na Syberii przez Tatusia  W drugim dniu świąt zaskoczyła nas radosna wiadomość. Nadszedł telegram z polskiej ambasady w Kujbyszewie z zapytaniem o nasze warunki bytowe, prośba o podanie nazwisk i 1000 rubli zapomogi. Ojciec momentalnie wysłał odpowiedź. Ale w kołchozie dostrzeżono i wspólną wigilię i nasze polskie zebrania. Na początku stycznia rodzice zostali wezwani do NKWD w Askyzie (rejonowa wieś). Na wszelki wypadek pożegnali się z nami i polecili innym polskim rodzinom opiekę nad nami, gdyby... W Aksyzie pouczono rodziców, że organizowanie zebrań i spotkań bez zgody NKWD jest surowo zakazane.

    Warunki życia w kołchozie zaczęły się gwałtownie pogarszać. Przewodniczący wydał zakaz przydzielania Polakom artykułów spożywczych. Zaczęliśmy wysprzedawać rzeczy przywiezione z Polski. Na szczęście matka nie podlegała władzom kołchozu i otrzymywała wynagrodzenie z Wydziału Zdrowia. Ale ceny zaczęły gwałtownie rosnąć i za te marne ruble, które otrzymywała, niewiele można było kupić. Jednocześnie dotarł do nas apel polskiej ambasady, by Polacy tworzyli większe skupiska w okolicznych miastach. Powoli polskie rodziny zaczęły chyłkiem wyjeżdżać z kołchozu, przeważnie do Czernogorska, górniczego miasta niedaleko Abakanu. Wtedy przewodniczący kołchozu oskarżył moich rodziców, że podburzają Polaków. Atmosfera stawała się coraz cięższa. Nasza rodzina też postanowiła wyjechać, czekaliśmy tylko na poprawę zdrowia.

   
DROGA PRZEZ MĘKĘ

    Z końcem lutego 1942r. ojciec poprosił przewodniczącego o furmankę do Abakanu. Ten początkowo absolutnie nie zgadzał się na nasz wyjazd, dopiero postraszony, że będziemy interweniować w NKWD o naruszanie dekretu Rady Najwyższej ZSRR o amnestii, ustąpił. Zwlekał z przydzieleniem podwody trzy dni. Wieczorem 30 marca 1942r. podjechała upragniona furmanka. Szczęśliwi, załadowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy. Liczyliśmy, że za dwa dm bodziemy w Abakame, a stamtąd dostaniemy się do Czernogorska.

    Dojechaliśmy do odległego o kilkanaście kilometrów kołchozu im. Kaganowicza. Tu woźnica zatrzymał się i powiedział, że przewodniczący zakazał mu jechać dalej. Byliśmy załamani - przecież mieliśmy obiecane, że zawiozą nas do Abakanu. Mróz, ciemna noc, północ już minęła. Do rana siedzieliśmy na naszych tobołkach. Całe szczęście, że mieliśmy na nogach zdobyte wcześniej „katanki" - buty z twardego filcu. Potem, w zamian za jakieś rzeczy, rodzicom udało się uprosić miejscową rodzinę, byśmy u nich mogli poczekać na jakąś okazję, by kontynuować dalszą jazdę. Tak przesiedzieliśmy pięć dni. Gospodarze coraz bardziej okazywali niezadowolenie z naszego pobytu. Trzeba było ich udobruchać kolejnymi rzeczami. Wreszcie 5 kwietnia 1942r., w pierwszy dzień Wielkanocy, kilku miejscowych jechało do sąsiedniej wsi. Każdy z naszej czwórki siadł na inne sanie, bo nie było miejsca. W czasie jazdy zaczęła się zawieja - „purga". W ciemnościach sanie pogubiły się i nie wiem, jakim cudem zjechaliśmy się razem do tej wsi. To był Sartykow, gdzie mieściła się MTS (warsztaty i baza maszyn rolniczych). W jednym z budynków zobaczyliśmy światełko. To była kuźnia i ślusarnia. Poczciwy dziadek - stróż wpuścił nas do środka i pozwolił przenocować w cieple. Rano przyszedł kierownik bazy -Biełogrodzki. Zobaczywszy nas, złożył życzenia wielkanocne i zaprosił rodziców do siebie. Okazało się, że ma polskich przodków, ale języka już nie pamiętał. Wróciwszy od Biełogrodzkich, rodzice przynieśli różne smakołyki, co sprawiło nam ogromną radość.
    Na drugi dzień ten dobry człowiek wystarał się nam o sanie, by przewiozły nas do pobliskiego Rajkowa, gdzie przebiegała szosa do Abakanu. Szybki przejazd był konieczny, gdyż te wsie oddzielała rzeka Abakan, która wprawdzie była jeszcze zamarznięta, ale już po lodzie płynęła woda. W tej wsi spędziliśmy dwa dni, siedząc na ganku sielsowietu. Zimno było bardzo, zwłaszcza w nocy. Ojciec cały dzień stał na odległej o dwa kilometry szosie, wypatrując okazji. Wreszcie udało się i przyjechał po nas ciężarówką. Szybko władowaliśmy się na pakę i po trzech godzinach byliśmy w Abakanie. Tu przenocowaliśmy na dworcu kolejowym i następnego dnia dojechaliśmy pociągiem do odległego o 18 km Czernogorska.
Tak zakończyła się nasza „podróż" lub, stosując tytuł trylogii Aleksego Tołstoja, „Droga przez mękę". Droga o długości ok.70 km trwała 12 dni. Rekord! Co będzie teraz, nie wiedzieliśmy. Była to wyprawa w nieznane.


CZERNOGORSK

     CzernogorskW Czernogorsku mieszkało dużo Polaków, zjeżdżali się tu z różnych zakątków Chakasji i północy Krasnojarskiego Kraju. Większość czernogorskiej Polonii stanowili mieszkańcy Augustowa i okolic. Ze wzruszeniem zobaczyliśmy powiewającą na „Polskim Domu" biało-czerwoną flagę, barwy od ponad dwóch lat zakazane. Władze miasta przydzieliły Polakom jeden budynek na salę zebrań, stołówkę, punkt rozdziału darów i punkt medyczny. Wyraźnie odczuliśmy tchnienie Polski.

    Czernogorsk to duże, górnicze miasto z kilkunastoma kopalniami węgla kamiennego. Było całkowicie przeludnione, bo prócz stałych mieszkańców przebywały tu tysiące ewakuowanych z Kijowa, Charkowa, Donbasu. Przywieziono tu także dzieci z głodującego Leningradu, Tadżyków, Uzbeków, Kirgizów, Turkmenów i Kazachów w ramach tzw. „armii truda".
    Nas umieszczono w ziemiankach. Były to długie baraki wkopane w 3/4 w ziemię. W każdym (a było ich siedem) wzdłuż korytarza znajdowało się 16 izb, każda o powierzchni ok. 12 m2. Do baraku wchodziło się po stoku na głębokość ok. 2 m. W naszym mieszkała istna międzynarodówka - większość Polaków, a prócz nas Rosjanie, Żydzi, Cyganie, Chińczycy i Koreańczycy. Światła nie było. Wodę trzeba było nosić z odległej o 600-800 m pompy. W każdym pomieszczeniu był mały piecyk kuchenny i dwie prycze.
    Otrzymaliśmy kartki żywnościowe - po 35 dkg chleba dziennie, 20 dkg cukru i 1/10 litra oleju na miesiąc. Problemem stał się opał. Z siostrą chodziliśmy z workami wzdłuż linii kolejowej prowadzącej do tartaku nad Jenisejem i zbieraliśmy okruchy węgla. Na rozpałkę szukaliśmy na stepie, który otaczał miasto ze wszystkich stron, kiziaków, czyli zeschniętego krowiego łajna. Kawałek papieru, na to pokruszony kiziak, okruchy węgla -w naszym „pokoju" robiło się przytulnie i ciepło. Oświetlenie to początkowo łuczywo, później „kopciłka", czyli buteleczka z naftą i knotem zrobionym ze szmatki. Mimo że wprowadziliśmy się do nowo wybudowanych ziemianek, już pierwszej nocy ruszyły do ataku pluskwy, zaś za piecem gromadziły się prusaki. Te ostatnie nie były dokuczliwe. Ojciec postanowił więc wytynkować ściany, gdyż były zrobione z nie-heblowanych desek. To trochę pomogło i pluskwy stały się mniej dokuczliwe.
   

POLSKI DOM I SZKOŁA

   Czernogorsk - polska szkoła Powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać do nowego miejsca. Ojciec otrzymał propozycję zorganizowania polskiej szkoły. W mieście mieszkało ok.100 polskich rodzin. Wydział Oświaty przydzielił budynek z dwoma izbami lekcyjnymi wraz z wyposażeniem. Już przecież nie byliśmy „wragi naroda", lecz „sojuzniki". Matka prowadziła w „Polskim Domu" punkt medyczno-aptekarski. Z Krasnojarska, z delegatury polskiej ambasady nadchodziły dary z USA - żywność, lekarstwa, odzież, obuwie, koce. Z żywnością nie było kłopotów, postanowiono więc uruchomić stołówkę i wydawać posiłki w postaci zup. Szczególną troską otoczono najmłodsze dzieci i starców. Podobnie stało się z rozdziałem lekarstw, gdyż były wydawane na podstawie recept wystawianych przez miejscowych lekarzy. Natomiast przy rozdziale odzieży, obuwia i koców rozpętała się burza. Toczyły się awantury, dochodziło do rękoczynów, posądzeń o nadużycia itp. -czyli typowe polskie piekło. Nawiasem mówiąc, dary te mało były dostosowane do tutejszych warunków klimatycznych.
    Mimo tych sporadycznych scysji poczuliśmy oddech swobody. Polakom wydano paszporty poświadczające, że są Obywatelami Rzeczypospolitej Polskiej. Były one w czterech językach: polskim, angielskim, francuskim i rosyjskim. Miały format A-4 i drukowane były na papierze przypominającym kalkę techniczną. W czerwcu 1942r. otwarto polską szkołę. Ale chodziłem do niej bardzo krótko.


SZPITAL

    Nastąpił nawrót malarii. Było to paskudne uczucie, gdyż o określonej porze z dokładnością zegarka zaczynały się potworne dreszcze, potem gorączka 40 - 41 stopni i majaczenie. Na drugi dzień byłem bardzo osłabiony, niezdolny do jakiejkolwiek pracy. Na szczęście wśród leków z darów była chinina, niedostępna w tutejszej aptece. Kawałeczki chleba ugniatało się w cienki placuszek, do którego wsypywało się odpowiednią ilość tego proszku, robiło sięSzpital w Czernogorsku kulkę i połykało. Niestety, czasami ta kulka pękała i potwornie gorzka chinina dostawała się do ust. Innym mankamentom było to, że ten lek powodował krótkotrwałe, ale znaczne osłabienie słuchu. Jakby nie dość było malarii, dołączyła się inna choroba - gorączka utrzymywała się już stale. Nie pamiętam, w jaki sposób rodzice dotransportowali mnie do miejscowego szpitala. Po zbadaniu lekarz stwierdził ostre dwustronne zapalenie opłucnej (tzw. plewrit, czyli woda w boku) i nakazał natychmiastową hospitalizację. Pierwszych tygodni pobytu w szpitalu nie pamiętam, byłem umieszczony w izolatce. W trakcie leczenia nie stosowano żadnych lekarstw, tylko na zmianę okłady z gorczycy, kompresy ze spirytusu i bańki. Ta kuracja okazała się skuteczna, już po dwóch, trzech tygodniach przeniesiono mnie na salę ogólną. Z olbrzymią wdzięcznością wspominam lekarza - Dimitra Juriewicza Poletajewa, jak również troskliwą opiekę jakiej doznałem od pielęgniarek i salowych - „nianieczek".

    W naszej rodzinie panował zawsze kult książki i od najmłodszych lat byłem namiętnym czytelnikiem. Gdy w szpitalu nabierałem zdrowia, dwie moje koleżanki - Rosjanki przyniosły mi do czytania „Cichy Don" Szołochowa, wydany w jednym grubym tomie. Siostry szpitalne oświadczyły, że nie mogę czytać tej książki, gdyż będzie mi zbyt uciskać klatkę piersiową. Widząc moją zmartwioną minę, zrobiły z jakichś deseczek stelaż zakładany na łóżko i na nim położyły książkę. Takiej troski i dobroci nie zapomina się nigdy. Wreszcie, chyba we wrześniu, skończył się mój pobyt w szpitalu. Lekarz zalecił intensywne odżywianie i unikanie wysiłków. Łatwo było zalecić, trudniej wykonać. Przez okres Pobytu w szpitalu podrosłem o 10 cm! Byłem przecież w okresie rozwojowym - miałem 14 lat. Rodzice czynili nadludzkie wysiłki, by zapewnić mi odpowiednie warunki. Odbywało się to kosztem całej rodziny.
    Na tym kłopoty z moim zdrowiem nie skończyły się. Na plecach, szyi, nogach ciągle pojawiały się olbrzymie, wstrętne wrzody. Znowu wizyta u lekarza. Ten skierował mnie do poradni fizykoterapeutycznej, a tam rozpoczęły się elektryczne masaże, naświetlania kwarcówką i soluksem. To wreszcie pomogło. Ale ciągle byłem bardzo osłabiony. Otrzymałem więc „sprawkę" (zaświadczenie), że jestem „nietrudosposobnyj" (niezdolny do pracy).


CODZIENNE ŻYCIE

    Tuż przy naszych ziemiankach znajdowało się lotnisko wojskowe, gdyż w mieście była szkoła lotnicza. Stanowiło to dla nas dużą atrakcję, bo często mogliśmy oglądać akrobacje powietrzne oraz symulowane walki samolotów. Lotnisko było ogrodzone od strony baraków wysokim płotem. I właśnie z nim wiąże się tragikomiczna historia. Z węglem do naszych piecyków nie było większych problemów, ale już z drewnem do rozpałki -tak. Cyganie, mieszkający w naszym baraku, rozwiązali ten problem w prosty sposób - zerwali w swej izbie podłogę i mieli rozpałkę. Przy ziemiankach stały drewniane ustępy. Momentalnie zniknęły tylne ścianki, co zresztą latem nie przeszkadzało, natomiast gorzej było zimą, gdyż mróz i wiatr dokuczliwie szczypał w odsłonięte miejsca. Po demontażu ustępów zabraliśmy się do płotu, po pewnym czasie „zniknęły" wszystkie sztachety. Po jakimś czasie lotnicy stawiali nowy płot i historia się powtarzała. Jakoś nam uchodziło na sucho, a przecież łatwo to było oskarżyć nas o dywersję i sabotaż.

    Czernogorsk
    Woda. Czernogorsk był skanalizowany, ale wodę doprowadzono tylko do domów „naczalstwa" i niektórych instytucji. Dla „hołoty" rozstawiono w mieście budki z wodą. Stał sobie budyneczek, w środku siedziała ważna babiocha i spra- wowała władzę nad kurkiem z wodą. Najpierw trzeba było wykupić w „gorsowiecie" (radzie miejskiej) „birki" - talony (jedno wiadro wody = l kopiejka). Z tymi talonami szło się do budki, podawało talony i wówczas „władczyni" odkręcała kran. Taka budka znajdowała się dosyć daleko od naszych baraków i dlatego ojciec zrobił nosidła (koromysła), by siostrze i mnie było lżej. Zimą woziliśmy wodę w beczułce na sankach, ale zabieraliśmy też wiadro, które służyło jako miarka. Utrapieniem była tworząca się zawsze przed budką góra lodowa, ażeby ją usunąć lub czymś posypać, było powyżej godności babiochy. Latem natomiast czerpaliśmy wodę z kanału nawadniającego przepływającego obok baraku.

    Kartki żywnościowe. Ilość chleba była niewystarczająca, tym bardziej, że był on zazwyczaj niedopieczony, ciężki, ze złej jakości mąki. Otrzymane kartki trzeba było zarejestrować („zakrepit") w określonym sklepie. Bardzo wcześnie, często w środku nocy musieliśmy wychodzić do sklepu, by zająć kolejkę. Zwrot: „kto poslednij, ja za wami" (kto ostatni, staję za wami), był w ZSRR tak popularny, że jeszcze w 1970r., będąc na studiach podyplomowych na moskiewskim uniwersytecie, zauważyłem, że jest jeszcze ciągle w użyciu. Zdarzało się, iż po wielu godzinach czekania chleba do sklepu nie przywieziono. Na bazarze artykułów żywnościowych było sporo, ale za średnią pensję 230-250 rubli można było kupić tylko 6 drewnianych wiader kartofli, czy 3-4 kg chleba. Życie w Czernogorsku było o wiele gorsze niż w kołchozie, a przecież to był jeszcze „dobry" 1942 rok. Najcięższe lata były przed nami, gdy ceny na rynku wzrosły trzykrotnie...


   

SĄSIEDZI

   Stanisław Puchlik nad grobem ojca, 1997 Jak już wspomniałem, w naszej ziemiance mieszkało sporo rodzin polskich i kilka samotnych matek z dziećmi (ich mężowie zostali aresztowani jeszcze przed zesłaniem). Jesienią w 1942 r. zmarł w jednej z izb pan Puchlik, pozostawiając liczną rodzinę. Mój ojciec wyprosił gdzieś kilka desek i zrobił trumnę. Na pogrzeb przyszła większość Polaków mieszkających w Czernogorsku. Pan Puchlik pochowany został na miejscowym, zaniedbanym cmentarzu, gdzie w późniejszych latach spoczęli inni Polacy. Obok nas mieszkała rodzina Sienkiewiczów z Augustowa (ich syn, Henryk, zginął później pod Lenino). Stary pan Sienkiewicz (w 1942r.miał 67 lat) był szewcem i potrafił naprawić najbardziej zniszczone obuwie, sam robiąc dratwę, gwoździe z drutu i drewniane ćwieczki. Wieczorami zbierały się dzieci i szliśmy po pana Sienkiewicza, prosząc, by opowiadał nam bajki. Pan Stanisław narzekał i gderał na nas, ale w końcu i tak przychodził i zaczynał swe opowieści. Jego bajek słuchaliśmy z zapartym tchem. Łączył on fantazję z rzeczywistością: w jego wspomnieniach z wojny rosyjsko-japońskiej, czy I wojny światowej zjawiały się różne mary, duchy i dziwne stwory.

    Jednak najważniejszą sprawą było jedzenie. To, co otrzymywaliśmy na kartki, nie zaspakajało głodu. Pvzeczy do wymiany już się kończyły. Chodziliśmy zbierać kłosy na rżyskach lub przekopywać ziemniaczyska po zbiorach. Przy zbieraniu trzeba było bacznie rozglądać się, czy nie pojawi się konny „objezdczik", by strzałami w powietrze lub nahajem przepędzać zbierających.
    By przeżyć, nasza rodzina imała się różnych zajęć. Ojciec robił z drzewa cedrowego i skrawków skóry sandały-drewniaki („bosonożki"), które później sprzedawaliśmy na bazarze, matka haftowała na zamówienie bluzki damskie i serwety, siostra robiła koronki do chusteczek i wyszywała „kisiety", czyli woreczki na tytoń, które dziewczęta dawały swym ukochanym odjeżdżającym na front - miały przynosić im szczęście. Później poznaliśmy reżyserkę z Domu Kultury Armii Czerwonej. Ona zaopatrywała nas w karton i farbki, a moja siostra robiła karty do gry, które były chętnie kupowane.
    Doskonaliliśmy też nasze domowe urządzenia. Właściwie robił to ojciec, który przed wojną ukończył w Warszawie PIRR (Państwowy Instytut Robót Ręcznych). W ten sposób wzbogaciliśmy się o żarna zrobione z dwóch pni drzewa nabitych gwoździami, z otworem do wsypywania ziarna i rączką do kręcenia. Później wykonał dwa drewniane wrzeciona, na których matka i siostra przędły wełnę (skąd ją zdobywaliśmy, już nie pamiętam), by później robić nam na drutach rękawiczki i skarpety. Robiliśmy też z resztek materiału lalki i zwierzątka wypchane trocinami i tym handlowaliśmy na bazarze.
    Przez to haftowanie poznaliśmy kilka rodzin. Szczególnie bliską stała się rodzina Tichonowych z Charkowa. Ona - chirurg, profesor Akademii Medycznej, jej mąż - profesor Politechniki Charkowskiej. Kontakt z nimi nie urwał się po naszym powrocie do Polski. Kiedy w 1970r. byłem w Moskwie, zadzwoniłem do Tichonowej do Charkowa i już następnego dnia przyleciała. Było to naprawdę wzruszające spotkanie po 26 latach, ona pamiętała mnie jako 16-letniego chłopca, ja ją jako stosunkowo młodą, trzydziestoletnią kobietę. Jej wnuki jeszcze w latach dziewięćdziesiątych odwiedzały moją siostrę w Krakowie. Tak, rzeczywiście spotkaliśmy tam, na Syberii, wielu dobrych, życzliwych ludzi. Szczególną kulturę i takt przejawiali mieszkający w naszej ziemiance Chińczycy i Koreańczycy.

ROZRYWKIDom Kultury w Czernogorsku

    Jak spędzałem wolny czas? W naszej rodzinie panował zawsze kult książki, więc najmilszą rozrywką było czytanie. Tu, na Syberii, podczas pobytu w kołchozie bardzo odczułem brak książek. Natomiast w Czernogorsku były dwie duże biblioteki, a także czasopismo „Polska" wydawane w Londynie. Otrzymaliśmy też z ambasady w Kujbyszewie tomik wierszy Słonimskiego. Ale to było stanowczo za mało. Pożyczałem książki z miejscowych bibliotek. I - chociaż to dziwne i nietypowe -niektóre dzieła literatury polskiej poznałem najpierw w języku rosyjskim: „Chłopów" Reymonta, „Faraona" i „Lalkę" Prusa, nowele Konopnickiej, Orzeszkowej, Sienkiewicza. Właśnie w bibliotekach zaprzyjaźniłem się z moimi rosyjskimi rówieśnikami, dziewczętami i chłopcami, tak samo jak i ja zapalonymi miłośnikami literatury.

   
Innym rodzajem rozrywki było kino. Prócz radzieckich wyświetlano też filmy zagraniczne. Szczególne wrażenie wywarł na mnie kolorowy amerykański film pt. „Księga dżungli". To było coś niezwykłego w tej ponurej rzeczywistości... Dziwne, ale mimo prymitywnych warunków życia, głodu i biedy, nie odczuwaliśmy całej tej nienormalności w jakiej się znaleźliśmy. Po prostu człowiek szybko przyzwyczaja się do warunków, w jakich się znalazł.
Rodzice nawiązali korespondencję z rodzinami zesłanymi do Kazachstanu. Niektóre z nich odnalazły swych bliskich aresztowanych przez NKWD. Wielu znalazło się w armii gen. Andersa. Docierały do nas optymistyczne wieści, że niedługo zacznie się masowa ewakuacja do Persji, Turcji, Palestyny. Z Czer-nogorska tylko jedna rodzina wyjechała do miejscowości, gdzie była skoncentrowana Armia Polska.



WIGILIA 1942

    Świąt Bożego Narodzenia w 1942r. nie pamiętam. Chyba tylko podzieliliśmy się opłatkiem nadesłanym z ambasady. Na stole wigilijnym znalazł się chleb, zupa i tyle. Zamiast choinki -gałązka sosny. Życzenia przez łzy, żebyśmy zobaczyli naszych chłopców - Zbyszka i Włodka - żywych. Nadal bowiem nie wiedzieliśmy o nich niczego.


WIELKA POLITYKA

    Nowy rok 1943 nie zapowiadał się dobrze. W radzieckich gazetach coraz częściej ukazywały sięNotes,  w którym Tatuś prowadził notatki krytyczne artykuły o polskim rządzie na emigracji. Dobiegła nas hobiowa wieść, że armia gen. Andersa przenosi się do Iranu, a wraz z nią ewakuowane będą rodziny wojskowych. A my? My zostajemy tu, na Syberii. Stosunek Rosjan do nas zmienił się. Mówili, że polscy sojusznicy uciekli w tym czasie, kiedy Armia Czerwona wykrwawia się w Stalingradzie. Nie znając rzeczywistych faktów, na zarzuty Rosjan o zdradzie nie mieliśmy żadnych argumentów.
Dotarło do nas czasopismo „Nowe Widnokręgi" wydawane w Moskwie w języku polskim. Szkalowano w nim przedwojenną Polskę, krytykowano rząd londyński, pisano o zdradzie Andersa. Prócz Wandy Wasilewskiej i Janiny Broniewskiej, które pisały w przedwojennym „Płomyku" (czasopismo dla dzieci i młodzieży), nazwiska autorów artykułów były nam nieznane. Kiedy ujawniono zbrodnę katyńską, doszło do zerwania stosunków dyplomatycznych między Polską a ZSRR.
 Notes,  w którym Tatuś prowadził notatki   Na skutek tego wszystkiego „Polski Dom" i szkoła dla polskich dzieci zostały zlikwidowane. Czekaliśmy z niepokojem, co będzie dalej. Wkrótce u Polaków zjawili się milicjanci z „powiestkami" (wezwaniami) do NKWD. Tam powiedziano im, że przestaj ą być obywatelami polskimi i otrzymują obywatelstwo radzieckie. Polacy bronili się. Wystawialiśmy czujki i widząc idącego milicjanta, zawiadamialiśmy dorosłych. Ci ukrywali się, byle nie wziąć do ręki „powiestki". Ta „zabawa" w ciuciubabkę trwała kilka dni. Zbliżał się początek miesiąca, gdy wydawano kartki na chleb. Dowiedzieliśmy się, że można je otrzymać tylko wówczas, kiedy okaże się zaświadczenie z NKWD o obywatelstwie radzieckim. Nasza półtoraroczna wolność skończyła się.
   
   
Dzięki znajomym ojciec otrzymał pracę pomocnika buchaltera (nieznane było wtedy słowo „księgowy") w instytucji handlowej „Chakaskaja torgowla". Siostra pracowała w gospodarstwie rolnym, matka i ja byliśmy uznani za niezdolnych do pracy. Nasze żołądki boleśnie odczuły brak zupek z polskiej stołówki. Byliśmy stale głodni, a do sprzedania już prawie nic nie było. Ceny na. rynku rosły z dnia na dzień. Pewnego dnia ojciec pojechał do Abakanu i wieczorem wrócił jak święty Mikołaj -przywiózł kilka kilogramów mąki, kilogram kaszy, pół litra oleju i nawet kilogram cukru. Okazało się, że rodzice postanowili w „Torgsinie" (odpowiednik naszego „Pewexu") sprzedać swoje ślubne obrączki i medalionik, by kupić żywność po państwowych cenach .


ZWIĄZEK PATRIOTÓW POLSKICH

    Dowiedzieliśmy się z „Nowych Widnokręgów" i radzieckiej prasy, że w Moskwie powstał Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele. Dotarł również tygodnik pod tytułem „Nowa Polska" (w odróżnieniu od „Polski" wydawanej przez rząd londyński). Wasilewską i jej towarzysze opisywali jak ZPP troszczy się o Polaków, informowano, że rozwijać się będzie działalność kulturalno-oświatowa, pomoc materialna, że zorganizowany zostanie powrót Polaków do Ojczyzny, a rząd radziecki i Stalin popierają te poczynania. Ciągle też apelowano, by wstępować do Związku Patriotów Polskich, bo tylko ta organizacja może nam pomóc.

    Wreszcie w maju 1943 r. nadeszła wiadomość - rząd ZSRR na prośby ZPP wyraził zgodę na utworzenie I polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Przedstawiciele ZPP, a tacy dotarli i do Czernogorska, apelowali o zgłaszanie się do tego wojska. Z naszego baraku otrzymali skierowanie: Heniek Sienkiewicz (syn tego szewca, który nam tak pięknie opowiadał bajki) i Marysia Ostrowska. Myśmy nie wiedzieli o wszystkich politycznych machinacjach i dalekosiężnych planach Stalina - dla nas to było polskie wojsko, pod polskim dowództwem, z biało-czerwoną flagą i orzełkiem, (chociaż nieco dziwacznym ) na rogatywkach. Już nie byliśmy tymi, którzy zdradzili sojusznika. W naszym mieście ludzie zaczęli masowo wstępować do Związku Patriotów Polskich. Dla uczczenia powstania polskiej dywizji, która będzie walczyć przy boku armii radzieckiej, Polacy otrzymali jednorazowo specjalny przydział żywności zwany popularnie „Stalinskij pajok" (pajok = przydział): dwa kilogramy mąki, kilogram cukru, pół litra oleju -to wszystko po państwowych cenach. Miejscowi bardzo nam zazdrościli, przecież żyli w tych samych ciężkich warunkach, a często nawet znacznie gorszych, bo byli mniej zaradni.
   


ROLNICTWO

    Ten niespodziewany dar żywnościowy szybko się jednak skończył. Przedwiośnie było bardzo ciężkie. Wiosną wyszukiwaliśmy na stepie „pajzy". To trawa spokrewniona z prosem, której nasionka wielkości ziaren maku można było gotować jak kaszę. Na stepie trafialiśmy również na cebulki jakiejś rośliny wielkości wiśni, o lekko słodkawym posmaku, nadające się do jedzenia. Na bazarze stosunkowo tanio można było kupić pęczki „czeremszy", którą przywożono z tajgi. Miała ona kształt liści konwalii z wyraźnym czosnkowym zapachem. Jedliśmy ją na surowo, ponieważ podobno zapobiegała szkorbutowi. Również tam można było kupić kostki żywicy cedrowej (cedr to miejscowa nazwa syberyjskiej limby). Żuło się to jak gumę do żucia, podobno miała witaminy i wzmacniała zęby. Były też na rynku i inne rarytasy: prażone pestki słonecznikowe, orzeszki cedrowe, mielone owoce czeremchy i wiele innych przysmaków, ale już nie na naszą kieszeń. Wiosną, w przedsiębiorstwie, w którym pracował mój ojciec, przydzielono działki pracownicze. WŁapanie koni na stepie odległym o kilka kilometrów stepie, wytyczono palikami kilkuarowe działki zwane „sotkami" (sotka = ar). Postanowiliśmy tam posiać proso. Ojciec i siostra pracowali, więc my z mamą poszłyśmy na nasze „sotki". Początkowo chciałyśmy zryć całą działkę motyczkami, ale okazało się to ponad nasze siły. Wyryłyśmy więc w ziemi długie rowki, do nich wsypałyśmy proso, po czym zasypałyśmy je, przydeptując. Gdy wracałyśmy, nagle pojawiła się na niebie chmura (opady należały do rzadkości) i rozszalała się burza. Na równym jak stół stepie byłyśmy tylko my, a wokół deszcz, pioruny i grzmoty. Położyłyśmy się płasko na ziemi i tak przeczekałyśmy nawałnicę.
    Kiedy po pewnym czasie wybraliśmy się na działkę, nie uwierzyliśmy własnym oczom. Nasze poletko z daleka zieleniło się bujnie rosnącym prosem. To właśnie ta burza spowodowała dobre nawodnienie suchego stepu. Gdy proso dojrzało, ostrożnie ścinaliśmy kiście pełne ziarna i w workach przywieźliśmy wózkiem do domu. Tuje „wymłóciliśmy", przecierając każdy kłos na tarze do prania. Potem zanieśliśmy ziarno do „kruporuszki" (roszarnia) i tam, po odliczeniu 20% na potrzeby państwa, otrzymaliśmy spory zapas kaszy jaglanej. Kasza i zbierane po polach kartofle uratowały nas, piszę to bez przenośni, od śmierci głodowej. Mieliśmy na wiele dni zapewnioną zupę. Gotowanie jej odbywało się z całym ceremoniałem - ojciec wydzielał trzy kartofle, pół szklanki kaszy, jedną cebulę i łyżkę oleju lnianego lub konopnego. Tej normy absolutnie nie wolno było przekroczyć. Latem i jesienią na bazarze było sporo warzyw - pomidory, ogórki, arbuzy i melony. W pobliżu były też duże ogrody różnych przedsiębiorstw. Czasami, jak stróż się zagapił, udawało się stamtąd ukraść trochę warzyw. Absolutnie nie mieliśmy żadnych wyrzutów sumienia z tego powodu. Żadnych owoców nie było, raz tylko dostałem od znajomej dziewczyny jedno jabłko, bo jej ojciec przyleciał z Uzbekistanu i przywiózł stamtąd owoce. Jesienią ojciec otrzymał przydział kapusty- 10 główek, olbrzymich, 10 kg każda. Zdobyliśmy beczułkę i zakwasiliśmy ją na zimę. Dodawaliśmy do niej małe arbuzy, które przyniosłem z odległej „bachczi" (bachcza = pole, na którym rosną arbuzy i melony).

     Jeszcze latem dotarła do nas tragiczna wiadomość o śmierci gen. Sikorskiego, wszyscy Polacy byli tym faktem bardzo przejęci. Zbiegło się to w czasie z przysięgą I Dywizji w Sielcach nad Oką. Oglądaliśmy to wydarzenie w kronice filmowej. Byliśmy ogromnie wzruszeni - polskie flagi, msza polowa, nasz hymn narodowy i przysięga z zakończeniem: „Tak mi dopomóż Bóg". Odżyły wtedy nasze nadzieje na powrót do Polski. Ale też już wiedzieliśmy, że nie do tej Polski, którą zostawiliśmy. Przecież Stalin wyraźnie powiedział: „Naród ukraiński i białoruski nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy oddali ich ziemie zachodnie". A te ziemie były właśnie naszą Ojczyzną.



GŁÓD

  Zima w Czernogorsku  Sytuacja żywnościowa coraz bardziej pogarszała się. Były przerwy w dostawach chleba. Zamiast cukru wydawano melasę z pobliskiej cukrowni. Radziliśmy więc sobie w ten sposób, że „organizowaliśmy" buraki cukrowe, które wygotowywało się w wodzie, by otrzymać słodki napój stanowiący namiastkę cukru, zaś z wygotowanych buraków z dodatkiem odrobiny mąki robiło się placuszki pieczone na blasze kuchennej. Po zjedzeniu czegoś takiego długo czuło się w ustach słodkawą gorycz i palenie zgagi. Czasami dostawaliśmy od kogoś makuchy z siemienia konopnego. To był naprawdę przysmak, a twarde kawałki długo można było trzymać w ustach.
    Ziemie tu były wspaniałe. Gdyby była odpowiednia ilość opadów, plony byłyby obfite. Tak wspaniałych warzyw nie widziałem w Polsce. Wszystko duże, niezwykle słodkie, zwłaszcza arbuzy i melony. Te sprzedawane obecnie w Polsce stanowią żałosną namiastkę tamtych. Liście kapusty jedliśmy zamiast owoców.
    Na prośbę czernogorskiego Oddziału Związku Patriotów Polskich miejskie władze znowu zezwoliły na uruchomienie „Domu Polskiego", w którym miała działać świetlica dla polskich dzieci. Niestety, stołówka już nie istniała, bo nie było produktów. W tej szkole zaczęła również pracować moja siedemnastoletnia siostra. Ja byłem zatrudniany dorywczo w składach warzywnych. Wiosną, już 1944r., przebieraliśmy tam kartofle. To była wspaniała praca, gdyż wreszcie mogliśmy napełnić żołądki. Składy mieściły się tuż przy naszych barakach i zawsze mogłem przenieść w nogawkach spodni kilka kartofli.

    Lata 1943-44 były najbardziej głodowe. Wiosną 1944r. znowu próbowaliśmy na działce posadzić kartofle. Za miesięczną pensję ojca kupiliśmy ich dwa wiadra i wsadziliśmy w ziemię. Niestety, to był kolejny suchy rok. Ziemniaki nawet nie wykieł-kowały. Jeszcze teraz, po kilkudziesięciu latach, gdy w Polsce długo nie pada deszcz ogarnia mnie podświadomie strach. Jeśli jest susza, to znaczy, że będzie głód.


PRACA STRÓŻA

    Latem 1944 r. zostałem stróżem ogrodów przedsiębiorstwa, w którym pracował mój ojciec. Miałem je strzec przed złodziejami i pilnować nawadniania. Od rzeki Abakan do Jeniseju ciągnął się wielokilometrowy kanał nawadniający, przegrodzony mnóstwem śluz, od którego odchodziły boczne kanały, od nich jeszcze mniejsze kanaliki z różnorodnymi zastawkami. Był ustalony harmonogram, kiedy, w jakim dniu i o której godzinie dany kołchoz, sowchoz, czy przedsiębiorstwo otrzyma wodę. Dochodziło do krwawych bitew o wodę. Jako stróż otrzymałem strzelbę, dwa naboje i pilnowałem. Bardzo mi się ta praca podobała - miałem kociołek, więc podkopywałem kartofle, marchew i cebulę, i to wszystko gotowałem na ognisku. Zajadałem się ogórkami i pomidorami. Ale ta sielanka nie trwała długo. W sąsiedztwie znajdowało się lotnisko i kursanci ze szkoły lotniczej urządzali najazdy na ogrody, śmiejąc się w żywe oczy z mego uzbrojenia. Również byli głodni, pożywienie, które otrzymywali nie wystarczało dla ich młodych organizmów. I tak po kilkunastu dniach wywalono mnie z tej pracy.

ZDOBYWANIE JEDZENIA

    Jesienią ruszyliśmy na wykopki. Znalazłem z ojcem duże ziemniaczysko dosyć daleko za miastem. Po godzinnym przekopywaniu znaleźliśmy kilkanaście ziemniaków. W pewnym miejscu ujrzeliśmy kopczyk łęcin i poszliśmy je rozgrzebać w nadziei, że znajdziemy bulwy. Zobaczyliśmy pod nimi duży kopiec kartofli więc szybko zaczęliśmy je ładować do naszych worków. Nagle dobiegły do nas jakieś okrzyki. Zobaczyliśmy kolumnę więźniów idącą pod konwojem. Zaczęliśmy uciekać. Strażnicy strzelali do nas, ale chyba tylko tak, dla postrachu. Później ojciec uspakajał, że nie mogli nas gonić, boSpław drzewa musieli pilnować więźniów. W Czernogorsku były bowiem trzy łagry - dwa przy kopalniach, jeden przy cukrowni (sacharzawodzie). Mówiono, iż do łagru przy kopalni nr 13 przywieziono w 1944r. polskich partyzantów, lecz nic więcej o tym fakcie nie wiadomo, bo to był „łagier' strogogo reżima" (o zaostrzonej dyscyplinie).
    Jeszcze o naszym zdobywaniu żywności. We wrześniu 1944r. dowiedzieliśmy się, że w odległym o 30 km sowchozie zatrudniają przy wykopkach kartofli, płacąc l wiadro ziemniaków za 15 wiader wykopanych. Ruszyliśmy tłumnie, jadąc najpierw pociągiem, potem idąc kilkanaście kilometrów piechotą. Był słoneczny, ciepły dzień. I rzeczywiście -dostaliśmy tę pracę. Byliśmy bardzo uradowani. Już mieliśmy własne sześć wiader kartofli, gdy nagle zerwał się wiatr, niebo zasnuło się chmurami i sypnął śnieg. A my byliśmy lekko ubrani, na bosaka. Już dochodziliśmy do przystanku kolejowego, gdy spotkaliśmy ojca, śpieszącego z obuwiem i cieplejszym odzieniem. Jakoś tego nie odchorowaliśmy, widocznie rozgrzewała nas radość ze zdobytych kartofli.

    Polacy w Czernogorsku w większości jakoś sobie radzili z tutejszą biedą. W porównaniu z miejscowymi byli bardziej zaradni, przedsiębiorczy. Być może nie mieli - jak miejscowi -zakodowanego strachu przed władzą, nie zdawali sobie sprawy jak łatwo można trafić do więzienia, czy łagru. Dla sierot, półsierot i rodzin z licznym potomstwem został zorganizowany w Minusińsku (po drugiej strome Jeniseju) Polski Dom Dziecka, tam mieli przynajmniej zapewnione systematyczne wyżywienie.

    W Czernogorsku była miejska łaźnia. Staraliśmy się z niej systematycznie korzystać. Pojawiły się wszy, więc w łaźni oddawaliśmy odzież do „weszobojki" (komora, gdzie w wysokiej temperaturze ginęły wszy).A zawszonych w mieście było bardzo dużo, niektórzy byli jakby obsypani łupieżem, tylko że ten „łupież" poruszał się.


WIEŚCI Z POLSKI

    Orzeł rzeźbiony na Syberii przez TatusiaTymczasem z gazet dowiadywaliśmy się, że już przekroczona została granica (nie ta przedwojenna), że zdobyto Lublin, powstał jakiś Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Ale to wszystko było zbyt odległe, obce i niezrozumiałe.Wreszcie, parafrazując rosyjskie powiedzenie, i „na naszej ulicy pojawiło się święto". Poprzez Teheran i Międzynarodowy Czerwony Krzyż dotarł do nas parozdaniowy list z Nowego Sącza od siostry mojej matki, Julii. Dowiedzieliśmy się, że nasi chłopcy wyszli żywi z grodzieńskiego więzienia, ale o ich dalszych losach ciocia nie pisała. Radość nasza była ogromna. Po tak drugim okresie niepewności, nadziei i trwogi, wreszcie czegoś dowiedzieliśmy się!

    W styczniu 1945 r. została wyzwolona Warszawa. Nie znaliśmy prawdy o tragedii Powstania Warszawskiego. Miejscowe władze wspólnie z przedstawicielami czernogórskiej Polonii zorganizowały w Domu Kultury uroczystą akademię. Scena udekorowana była polskimi i radzieckimi flagami. Wojskowa orkiestra odegrała hymn ZSRR i Polski (ten bardzo nieudolnie). Przemówienia, wiersze, piosenki polskie i radzieckie. Wszystko wskazywało, że powrót już jest bliski. A trzeba było czekać jeszcze ponad rok, ponad rok nieustannie zabiegać o napełnienie pustego żołądka.
   
    W mieście robiło się pusto. Ewakuowani zostali ci z Leningradu, Donbasu i Ukrainy. Pożegnaliśmy się z naszymi dobrymi znajomymi. Od pewnej Rosjanki z Rostowa nad Donem dostałem w prezencie wojskową lornetkę. Niestety, po paru miesiącach musieliśmy ją wymienić na parę kilogramów pszenicy.

   
    Zaczęły przychodzić listy z Polski. Stryj, mieszkający przed wojną w Łodzi, wysiedlony przez Niemców w okolice Przeworska, napisał już więcej o moich braciach. Po zajęciu Grodna przez Niemców wrócili do Augustowa, gdzie zastali nasze puste mieszkanie. Po kilkunastu dniach wywieziono ich na przymusowe roboty do Prus Wschodnich. Z Augustowa przyszedł także list od gospodarzy domu, gdzie wynajmowaliśmy mieszkanie.

Miasto przez trzy miesiące stanowiło linię frontu. Wszyscy mieszkańcy byli wysiedleni do okolicznych wiosek. Nasze rzeczy zostały rozgrabione, podobnie jak i dobytek innych.


ROK 1945 W CZERNOGORSKU

    Już w 1943r. zaczęły mi się gwałtownie psuć zęby, zwłaszcza górne. W Czernogorsku nie było poradni dentystycznej, ale mieszkała tu starsza Żydówka, która prowadziła nielegalnie praktykę stomatologiczną (prawdopodobnie była technikiem dentystycznym).Po ustaleniu ceny (moja matka haftowała jej jakieś bluzki i serwety), miała mi zrobić mostek, ale przedtem musiałem jechać do poradni w Abakanie, by usunąć korzenie. Miałem ich siedem. Wyrywano jej „na żywo", środki znieczulające były potrzebne na froncie. Po pewnym czasie paradowałem dumnie i olśniewałem wszystkich swoim stalowym uśmiechem.
   
 Jarosław Dryla 1945   Wiosną 1945r. kazano nam przenieść się z ziemianek. Otrzymaliśmy komfortowe mieszkanie na ulicy Kirpicznej ( pokój z kuchnią ). Mieliśmy elektryczność i kran z wodą na korytarzu. Nasz Transportnyj Posiołok (tak nazywało się te siedem ziemianek) ogrodzono drutem kolczastym, postawiono wieżyczki strażnicze i w ten sposób powstał obóz dla żołnierzy radzieckich, którzy zostali oswobodzeni z niemieckiej niewoli.

Wreszcie nadszedł dzień kapitulacji Niemiec hitlerowskich. Wielka radość, a jednocześnie rozpacz w tych rodzinach, których najbliżsi zginęli lub przepadli bez wieści. W mieście pojawiło się mnóstwo inwalidów. Myśleliśmy, że warunki życia ulegną poprawie. Ale nic takiego nie nastąpiło, głód trwał nadal i wciąż trzeba było kombinować, jak przeżyć.
   
    Ciągle mówiono, że nasz powrót do Polski nastąpi w najbliższym czasie. A ja tymczasem otrzymałem „powiestkę" z „wojenkomatu". Po pobieżnym badaniu lekarskim stwierdzono, że nadaję się do służby wojskowej i wydano skierowanie do wojskowej szkoły łączności w Nowosybirsku. Gdy tłumaczyłem, że mam jechać do Polski, powiedziano, że wrócę po ukończeniu szkoły. Dopiero interwencja ojca w Zarządzie Głównym ZPP pomogła w anulowaniu tej decyzji.


    Bazar w Czernogorsku powiększył się. Nadchodziły przecież „trofiejnyje" paczki z Niemiec i innych „wyzwolonych" krajów. Można było kupić mnóstwo odzieży, srebrne sztućce, zegarki, patefony itd. Zdarzały się i zabawne historie. Pewna Rosjanka otrzymała od męża paczkę pełną kostek szarego mydła. Zostawiła sobie dwie, resztę sprzedała na rynku. Potem okazało się, że w każdej kostce była ukryta złota biżuteria. Inna znów kobieta po otwarciu przesyłki zobaczyła pliki jakichś obcych banknotów. Rozżalona opowiedziała o tym jednemu z Polaków, znanemu ze spekulacyjnych zdolności. Ten oświadczył, że to są bezwartościowe pieniądze, ale może je od niej wziąć za bochenek chleba. W ten sposób zdobył kilka tysięcy dolarów, które potem przywiózł do kraju.

   
    Zaczęła się krótkotrwała wojna radziecko-japońska. Niedługo potem pojawili się w Czernogorsku jeńcy japońscy. Podziwialiśmy ich schludność, kulturę i zdyscyplinowanie, gdy maszerowali ulicami miasta do obozów. Podobno panowały tam straszne warunki i Japończycy masowo umierali.

Jesienią znów wiedzieliśmy, że czeka nas kolejna zima na Syberii. Znowu chodzenie na wykopki, zbieranie kłosów, gromadzenie zapasów na zimę.
W naszym mieszkaniu ciągle ktoś przebywał. Zamieszkała z nami rodzina Polaków, którzy przyjechali zza Krasnojarska z tajgi, by być bliżej większego skupiska rodaków. Nie mieli gdzie się podziać, więc rodzice ich przygarnęli.

   
AKCJA REPATRIACYJNA

    Rozpoczęła się akcja repatriacyjna. Otrzymaliśmy formularze podań do Rady Najwyższej ZSRR. Do nich należało dołączyć dokumenty stwierdzające, że do 1939 r. byliśmy obywatelami polskimi. Z tym wiele rodzin miało kłopoty, gdyż nie wszyscy posiadali odpowiednie papiery. Ojciec mój, który -gdziekolwiek byliśmy -był jednym z głównych organizatorów życia Polaków, prosił ludzi, by wyszukali jakiekolwiek dokumenty wystawione przed wojną. Dostarczano mu różne papierki: metryki urodzenia, świadectwa ślubu, książeczki wojskowe, świadectwa szkolne a nawet paszporty końskie.

    Wszystko to należało przetłumaczyć na język rosyjski. Znajomość rosyjskiego wśród Polaków była różna – opanowali przede wszystkim zwroty i słownictwo potrzebne w codziennym komunikowaniu. Ojciec, siostra i ja znaliśmy język dobrze. Dzięki temu, że dużo czytałem i przyjaźniłem się z dziewczętami i chłopcami rosyjskimi, miałem najbogatszy zasób słownictwa. Dlatego też zostałem tłumaczem i całymi dniami siedziałem nad dostarczonymi dokumentami. Latem do Czernogorska przywieziono z dawnych ziem polskich (tzw. Zachodniej Białorusi) kilkunastoosobową grupę młodych dziewcząt. Ich wina polegała na tym, że w czasie okupacji niemieckiej pracowały w kantynach wojskowych, pralniach i tym podobnych punktach usługowych. Właśnie od nich otrzymaliśmy pierwsze wiadomości o wojnie i jej okropnościach. Staraliśmy się, by i one mogły z nami pojechać do Polski. Miały świadectwa polskich szkół sprzed 1939 r. Ale niestety, tylko trójka była wyznania rzymsko-katolickiego. Pozostałe miały wpisane wyznanie prawosławne i te musiały pozostać.

 Blankiety biletów repatriacyjnych   Dowiedzieliśmy się, że repatriacja z Chakasji nastąpi w drugiej połowie marca 1946 r. Zaczęliśmy się pakować. Niedużo tego było. Meble, żarna i inne udoskonalenia wykonane przez ojca zostawiliśmy, a szkoda, gdyż byłyby wspaniałymi eksponatami na wystawę „Sybiraków". Zabraliśmy ze sobą rzeźby z drzewa cedrowego (dwa Orły Polskie, krucyfiks i popielniczkę), wykonane przez ojca.


WYJAZD -  23.03.1946

   23 marca 1946 r. podstawiono na stację w Czernogorsku dwanaście wagonów „tiepłuszek", takich samych jak te, w których przyjechaliśmy. Tym razem jednak w każdym był piecyk żelazny. Komendantem czernogorskiej grupy repatriantów był mój ojciec.Były oczywiście oficjalne przemówienia, grała orkiestra. Przyszło wielu mieszkańców Czernogorska, aby ze łzami pożegnać Polaków. Przecież przez te ciężkie lata wspólnie dzieliliśmy niedolę, wspólnie głodowaliśmy.
    W momencie odjazdu można było oglądać ludzkie dramaty. Polski Żyd ożenił się z Rosjanką i zostawił ją z dzieckiem. Jedna z Polek - 22 - letnia dziewczyna - miała dziecko z Rosjaninem. Błagał ją, by je wzięła, gdyż on nie potrafi zaopiekować się niemowlęciem. Ta roześmiała się i powiedziała, że dziecko ją nie obchodzi i może oddać je do sierocińca. Zachowanie tej dziewczyny i jej rodziców spotkało się z powszechnym potępieniem Polaków. Ale była też i romantyczna historia. Pewien młody Polak zakochał się w miejscowej Tatarce. Wzięli ślub. Ona ukryła się w pociągu, gdyż postanowiła uciec z mężem do Polski. Udało się. Cieszyliśmy się potem z ich radości, gdy pociąg przekroczył już granicę.
   
    Kiedy pociąg ruszył, żegnaliśmy Czernogorsk zgodnie z rosyjskim powiedzeniem: „I wstrecza była bez radosti i rozstawanie bez sloz" („I spotkanie było bez radości i rozstanie bez łez").


    Jedziemy. Mijamy Abakan, Aczyńsk, Nowosybirsk, Omsk. Dojeżdżamy do Uralu. Pociąg staje w Swierdłowsku. I tu budzi się niepokój, a nawet strach. Zamiast jechać dalej na zachód, skręcamy na pomoc. Dopiero w Mołotowie (obecnie Pierm) komendant pociągu uspakaja nas, mówiąc, że jedziemy okrężną drogą, gdyż linia transsyberyjska jest zapchana eszalonami wojskowymi. Potem przez Kirów (Wiatka), Kastromę, Galicz, Rybinsk do Jarosławia nad Wołgą, Bołogoje, Starą Russę, Połock dojeżdżamy do Wilejki. Stąd przez Mołodeczno, Baranowicze, Lidę -do Brześcia.




POWITANIE W POLSCE

    Przejeżdżamy granicę. Już jesteśmy w Polsce. Od naszego składu odłączają większość wagonów - to ci, którzy jadą do Augustowa. My jedziemy dalej, gdyż rodzice postanowili osiedlić się w Małopolsce. Zresztą do Augustowa nie było już po co wracać, nic tam już nie mieliśmy. Przejeżdżaliśmy przez zrujnowaną Warszawę. W nocy, za Kutnem zaczęła się strzelanina. Kto z kim walczył, nie wiadomo. Rankiem zbliżyliśmy się do Poznania. Zobaczyliśmy przez otwarte drzwi odświętnie ubranych ludzi, słyszeliśmy donośny dźwięk dzwonów. Przecież to pierwszy dzień Wielkanocy. Kiedy staliśmy na dworcu w Poznaniu, jakieś panie roznosiły chleb, wędliny, po kawałku ciasta. Do wagonów podchodzili mężczyźni z czerwonymi opaskami na rękawach. Rozdawali chleb i po kawałku słoniny, mówiąc: „Zapamiętajcie, to Polska Partia Robotnicza wam daje." Nic nam ta nazwa nie mówiła. Wyszliśmy na peron. Po trzydziestodniowej podróży byliśmy brudni. Nad peronami wznosił się wiadukt, a na nim pełno elegancko ubranych ludzi, którzy pokazywali nas palcami. Czuliśmy się jak małpy w ZOO.
    W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym wydano nam zasiłki pieniężne i bezpłatne bilety kolejowe do Nowego Sącza. Zaproponowano, byśmy osiedlili się w Białogardzie koło Koszalina, gdzie otrzymalibyśmy mieszkanie, a ojciec pracę. Jednak wybraliśmy Nowy Sącz, ponieważ byliśmy przekonani, że jeżeli moi bracia żyją, właśnie tam będą nas szukać. Po długiej i uciążliwej podróży znaleźliśmy się w Nowym Sączu, gdzie mieszkała siostra mojej matki. Inspektorat Szkolny zaproponował ojcu posadę kierownika szkoły w pobliskim Mystkowie.



RODZINA

  
  Tak rozpoczęło się nasze życie w nowej Polsce. Zaczynaliśmy od zera. Władze nie spieszyły się z pomocą. Otrzymaliśmy jedynie 2 paczki z UNRR.W Mystkowie - Mamusia, Tatuś, Krysia i kuzynka Natomiast mystkowski proboszcz - ks. Jan Potoniec - zaopatrzył nas w żywność. Nie mogliśmy uwierzyć, że można mieć tyle jedzenia.
Na początku lipca 1946 r. przyszedł jakiś wyniszczony człowiek. To był mój najstarszy, 25 - letni brat Zbyszek. Był na robotach przymusowych w Prusach Wschodnich. Następnie za obrazę niemieckiego żandarma osadzono go w obozie koncentracyjnym w pobliżu Lubeki. W 1945 r. nadleciały alianckie samoloty i zbombardowały obóz. Brat został ranny, kilka odłamków bomby utkwiło w czaszce. Żył i mieszkał z rodzicami jeszcze 20 lat.
W kilka tygodni później zjawił się następny brat - 22-letni Włodek. Tego zagarnęła armia radziecka. Wrócił z żoną i kilkumiesięcznym dzieckiem. Zmarł w wieku 67 lat.

  
  Siostra i ja postanowiliśmy uczyć się. Ona ukończyła Liceum Pedagogiczne w Nowym Sączu, ja zacząłem naukę od II klasy Gimnazjum dla Dorosłych (nie ukończywszy szkoły podstawowej). Maturę zdałem w 1949 r. Po kursie nauczycielskim w Krakowie, pracowałem w szkołach podstawowych i Domu Harcerza w Nowym Sączu, potem byłem wychowawcą w Domu Dziecka w Szebniach pod Jasłem. W 1952 r. ożeniłem się. Razem z żoną rozpoczęliśmy studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, kończąc je egzaminem magisterskim - żona z filologii polskiej, ja z filologii rosyjskiej i polskiej. Od 1957 r. do 1976 r. pracowaliśmy w Liceum Ogólnokształcącym w Jodłowej koło Jasła, gdzie pełniłem funkcję dyrektora. W tym czasie urodziły się nam dwie córki. W 1976 r. przenieśliśmy się do Nowego Sącza ze względu na wiek rodziców żony. Tu, do 1990 r., pracowaliśmy w I Liceum Ogólnokształcącym, potem jeszcze przez trzy lata byłem wizytatorem Kuratorium Oświaty. Nasze córki ukończyły studia, mamy już wnuki.
Rodzice cały czas mieszkali w Mystkowie. Ojciec przeszedł na emeryturę w 1963 r. Zmarli w 1972 r. - z końcem marca ojciec, miesiąc później matka. Siostra ma obecnie 78 lat, jest emerytowaną nauczycielką i mieszka w Krakowie.


***

    Tak ułożyły się losy naszej rodziny. Zostawiły trwały ślad w mojej psychice. I teraz, po wielu latach, gdy spotykam się z siostrą, w pewnym momencie pojawia się pytanie: „A pamiętasz...?" - i odżywają wspomnienia z Syberii. Życie na Syberii było ciężkie. Teraz w pełni doceniam moich Rodziców, którzy przeżywając, potrafili wytrwać w tej niedoli, robili wszystko, by nas wyratować z chorób, śmierci głodowej i zapewnić w miarę normalne życie. Syberia nauczyła mnie dużo - nie ma narodów złych i dobrych, takimi są poszczególni ludzie, takimi są systemy. Poznałem ludzi różniących się kolorem skóry, językami, kulturami, obyczajami, nawykami, religiami i to mnie wyzwoliło od nienawiści, pogardy i pyszałkowatości.
   
Wiele razy byłem w Augustowie, gdzie wszystko przypomina mi moje „Ścieżki pamięci", jak w jednym ze swych wierszy napisał syn kolegi mego ojca - Marian Jonkajtys, autor hymnu Sybiraków. Taki gwałtowny przeskok z sielskiego, błogiego dzieciństwa w okrutny czas władzy bolszewików musiał pozostawić trwałą bliznę w psychice. Mówi się, że czas goi rany... Może to i prawda, ale ja osobiście mam stały punkt odniesienia -jest nim Syberia. Gdy ludzie mówią, że jest bieda, ja wówczas myślę: nie ma biedy póki są kartofle, chleb i kapusta.

Znak Sybiraka

__________________
Wiele faktów, dat, miejscowości mogłem przytoczyć dzięki temu, że mój ojciec prowadził krótkie zapiski od 20 czerwca 1941 r. do sierpnia 1942 r.






POST SCRIPTUM

Mój ojciec - Jarosław Dryla  zmarł 24.03.2006, a jego siostra - Krysia pół roku później - 29.10.2006.